Mało mnie tu ostatnio (więcej za to na Instagram), niewiele gotuję w domu, mniejszą ochotę mam na robienie zdjęć, a bardziej cieszy mnie celebrowanie posiłków. Nawet jeśli są to zbyt głośne rozmowy przy rodzinnym stole, o wszystkim, o niczym, rozbujane obiady na mazurskich wodach i trzymanie kawiarki w ręku przez cały proces parzenia, bo spore przechyły na łódce.
Zawsze marzyłam o podróżowaniu. Swoje pierwsze zarobione pieniądze wydałam na wakacje w Czarnogórze i większość swoich oszczędności przeznaczam właśnie na poznawanie świata. Podróże kojarzyły mi się zawsze z wakacjami, pewnymi przygotowaniami, zakupem ubezpieczenia i czytaniem przewodnika. Ostatnio zrozumiałam, że podróżowanie bez samochodu zapakowanego po brzegi i słomianego kapelusza na głowie może być równie przyjemne i odkrywcze.
Zaczęłam doceniać i cieszyć się wolnym czasem, którego ostatnio mam w nadmiarze. Przestałam zastanawiać się nad tym, co powinnam zrobić, że inny robią tak - a ja inaczej. Nie zrozumiałam tego od razu i sama, mam kilka mądrych osób wokół siebie, które pomagają zrozumieć proste rzeczy.
Wiem, że nic nie jest na zawsze, że życie byłoby nudne w takim wydaniu. Liczę się z tym, ze nawet najpiękniejszy czas kiedyś się skończy, a po nim przyjdzie inny - może gorszy, a może jeszcze leszy, na pewno ciekawy i czegoś mnie nauczy.
Cieszę się więc tym, co mam teraz. Ciągłymi przesiadkami z samolotu na wodolot, z wodolotu do auta i znowu na samolot, na chwilę do komunikacji miejskiej, by znowu pojawić się na pokładzie samolotu. Chwilę pobyć w sferze komfortu, czyli własnym domu i aucie, przeskoczyć szybko na łódkę, wrócić na chwilę do auta tylko po to, żeby następnego dnia szukać choć trochę zaludnionego przedziału w pociągu. Już trochę denerwuje mnie ta nieustająca zmiana bagażu na mniejszy, na większy, kolejne pranie, które nie zawsze zdąży wyschnąć i znowu zastanawiam się, co tym razem jest niezbędne i którą torbę/walizkę spakować tym razem.
Teraz zatrzymuję się na dłużej, ale nie na długo. Niebawem znowu wsiądę do auta i pojadę tam, gdzie jeszcze nie byłam. Tymczasem cieszę się spokojem mojej rodzinnej wsi, jej kolorami, zapachami i dźwiękami.
Taras przed domem, ściana z bluszczu, ćwierkanie ptaków - brzmi banalnie, jak początek babskiej powieści idealnej na letni relaks w hamaku. Z tym, że ten banał jest prawdziwy i piękny. Równie banalne jest ciasto, którym dziś Was częstuję. Placek z owocami - dla mnie idealnie wpisuje się w sielskość i prostotę wsi. Tylko szarlotka może zagrozić jego pozycji, ale to jeszcze nie teraz, poczekam na schyłek lata.
Prosty w wykonaniu, cudownie wilgotny, ale miękki i lekko kwaskowaty dzięki owocom. Bezproblemowy w wykonaniu, krojeniu i przechowywaniu.
Zapraszam
przepis pochodzi z jednego z najsmaczniejszych miejsc w sieci, czyli stąd
Składniki (duża blaszka):
- 5 jaj
- 300 g cukru (dałam ok. 220, bo lubimy mniej słodkie ciasta)
- 200 ml oleju
- 200 g jogurtu naturalnego lub greckiego (użyłam greckiego i musiałam dać go nieco więcej, ok. 300 g)
- 500 g mąki
- 2,5 łyżeczki proszku dopieczenia
- szczypta soli
- skórka otarta z cytryny (zapomniałam dodać, ale placek i tak był pyszny)
- ok. 800 g do 1 kg owoców (ja dałam rabarbar i czarną porzeczkę)
- cukier puder do posypania
Wykonanie:
- Owoce myję i oczyszczam. Rabarbar kroję w kostkę a porzeczkę pozostawiam w całości.
- Nagrzewam piekarnik do 180 stopni, blachę wykładam papierem lub smaruję tłuszczem i wysypuję mąką.
- Mąkę, proszek do pieczenia i sól przesiewam do miski.
- W osobnej misce ucieram jajka z cukrem na puszystą masę, niewielkim strumieniem wlewam olej, następnie jogurt i skórkę z cytryny (jeśli o niej pamiętam :)).
- Następnie dodaję mąkę w niewielkich porcjach.
- Masę wykładam na blachę, na wierzch kładę owoce i wciskam je lekko do środka.
- Piekę ok. 40-50 min, do suchego patyczka.
- Lekko przestudzone posypuję cukrem pudrem i absolutnie nie czekam aż wystygnie, bo ciepłe ciasto smakuje najlepiej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz